Wychodzimy ze szkoły. Na końcu ulicy jest Mac.
– Mamo, jeszcze chcę na frytki i lody.
– Jesteś głodny? W domu czeka obiad.
– Nie, ja chcę frytki i lody, tu przy szkole, teraz.
– Słyszę Cię. Wiesz, mam inaczej. Nie chcę dziś iść do Maca. Chcę jechać do domu na obiad.
– Ale ja chcę tu. O nie! Przejechałaś! Już nigdy nie pojedziemy na frytki i lody.
Od tego momentu tłem do wszystkiego, co przeczytacie poniżej są dwa słowa: frytki i lody. Czasem pada jeszcze: głupia mama.
(Czuję, że mój oddech staje się płytszy i szybszy. Ręce mocniej zaciskają się na kierownicy. Skupiam się na oddechu. Świadomie oddycham wolniej i głębiej. Wiem, że mogę go przekrzyczeć, mówić głośniej, tłumaczyć się sobie i jemu, że jest różnie, że czasem tam chodzimy, a czasem nie, że pewnie jest zmęczony i głodny i żeby się uspokoił, albo już rzeczywiście nigdy więcej tam nie pójdziemy. Tylko to działa jak płachta na byka, a w zasadzie byki, bo oboje się wtedy w nie zamieniamy, zaplątujemy się w nie.
Wybieram to, co buduje kontakt i pozwala mi pamiętać o tym, co dla mnie ważne. Wybieram być ze sobą w kontakcie, a przekrzykiwanie i tłumaczenie odłącza mnie od niego. Wybieram skupić się na oddechu, odczuciach z ciała i potrzebach – w tym przypadku efektywności, przewidywalności, wpływu.)
Zamiast płachty na byka, wyjmuję miękki koc i wyobrażam sobie, że moje słowa właśnie nim są. Miękko wymawiam jego imię, a on jest jakby obudzony z transu, w którym dostępne miał tylko dwa słowa: frytki i lody.
– Co, mamo?
– Chcesz usłyszeć, co ja mam do powiedzenia?
– Tak. Co?
– Że Cię słyszę i widzę, że mamy inaczej – ty chciałeś zjeść tam, a ja to, co już ugotowałam.
– Ja też chciałbym wybierać. A ja nigdy nie mogę wybierać. Tylko ty, tato, Sonia i Szymek wybieracie.
Rozpłakał się. Znów wyjęłam niewidzialny miękki kocyk, którym otuliłam smutek, którym się ze mną dzielił. To w porządku, że mamy inaczej.
PŁACHTĘ NA BYKA ZMIENIŁA NA MIĘKKI KOC